Wydawać by się mogło, że sprawdzenie VIN to banalna sprawa. I tak w zasadzie jest, ale i tak wiele osób wciąż popełnia niepotrzebne błędy. Efekt zaniedbań? W najlepszym przypadku będą później udawać, że od razu wiedzieli, że auto jest OK, a najgorszym – wydadzą tysiące złotych na naprawy albo stracą samochód.
Błąd pierwszy: sprawdzenie tylko w Polsce
Większość serwisów umożliwiających weryfikację VIN-u, z automatu sprawdza bazy zgłoszeń kradzieży z kilkunastu państw europejskich. Robi tak między innymi carVertical – serwis, którego usługi zostały docenione pierwszym miejscem w rankingu bestvin.pl. Robią tak inni usługodawcy, ale niektórzy oferują pakiet minimum ze sprawdzeniem tylko polskiej bazy. Umówmy się jednak: samochody w Polsce kradnie się albo na zamówienie, albo po to, żeby wywieźć je na przykład na Ukrainę, licząc na to, że tam nikt nie będzie ich sprawdzał. Te, które trafiają na nasz rynek, pochodzą często z kradzieży w Belgii, Francji czy Niemiec. Sprawdzenie baz danych w innych krajach powinno być oczywistością i w imię dziesięciu czy dwudziestu złotych oszczędności na pewno nie warto z tego rezygnować.
Błąd drugi: przymknięcie oka na nieścisłości
Drugi przypadek jest nieco trudniejszy. Bo oto klient dostaje do rąk raport, w którym wszystko wydaje się na pierwszy rzut oka w porządku, tylko jeden rok z jakimś podejrzanie małym przebiegiem. Owszem, mogło się tak po prostu trafić, ale jest to raczej niezbyt prawdopodobne. Za to zdarza się, że samochód wziął udział w poważniejszym wypadku i przez jakiś czas był wyłączony z użytku. Zdarza się też, że po prostu wtedy wybitnie często podjeżdżał do warsztatu na naprawy bieżące. Ale może być i tak, że w tym roku ktoś go „przygotowywał” do sprzedaży i postanowił trochę podrasować licznik. I choć oczywiście jeden sygnał z raportu nie jest od razu znakiem, że trzeba porzucić marzenia o zakupie konkretnego egzemplarza, ale na pewno powinno to wzbudzić czujność.
Błąd trzeci: pobranie tylko części danych
Jest spora grupa kierowców, którzy – skądinąd nie bez racji – stwierdzają, że na historię przebiegu nie ma co za bardzo patrzeć, bo albo będzie inteligentnie przekręcona, albo prawdziwa, ale niekoniecznie świadczy to o historii auta. Jeszcze inni nie spojrzą dokładnie w sekcję z rozkodowaniem VIN-u, ktoś pominie listę zmian właścicieli. Nie, tak się nie robi. Za dobry raport VIN warto zapłacić, ale kiedy jest gotowy, to trzeba przejrzeć go w całości. Nierzadko dzieje się bowiem tak, że w jednej z sekcji jest tylko maleńka czerwona flaga, nic, co by szczególnie zwracało uwagę. A cały problem ujawnia zerknięcie w inne części raportu. I ta na przykład zgłoszona była kolizja, ale rozkodowanie VIN-u ujawnia, że w aucie powinny być reflektory ksenonowe, a są zwykłe. Albo w części poświęconej wypadkom jest zaznaczona kolizja, a jednocześnie przebieg jest o jedną czwartą niższy niż zwykle. Czy to znaczy, że sprzedawca oszukuje? Może tak, może nie – tego nie można być do końca pewnym, ale jeśli przeoczy się takie korelacje, to łatwo można wpakować się na minę.
Błąd czwarty: szukanie najtańszego raportu
O ile oszczędność jest cechą godną pochwały, o tyle kupowanie jak najmniej rozbudowanego raportu, bo taki jest tańszy, to droga donikąd. To jakby udawać, że samemu jest się mechanikiem. Zamiast szukać najtańszego raportu, warto poszukać takiego, który najwięcej daje za każdą wydaną złotówkę. Więcej informacji, to większa pewność, a znowu różnica w cenie raportu – niech sięgnie choćby i 100 złotych (choć zwykle to raczej 30), będzie niczym, w porównaniu z sumą, jaką trzeba będzie zostawić u mechanika za usunięcie usterek, które dałoby się wykryć po przeczytaniu najlepszego z raportów.
Podsumowanie
Błędów oczywiście jest więcej, a naczelnym jest niezamówienie raportu, jednak te cztery wyżej opisane zdarzają się zaskakująco często, a ich konsekwencje bywają naprawdę bolesne. A przecież dobry raport kosztuje niewiele w stosunku do ceny samochodu – warto wydać sto złotych, żeby oszczędzić kilkaset czy kilka tysięcy, prawda?
źródło: artykuł partnera