Ginące zawody

W Pielgrzymce na Podkarpaciu zamiast 250-ciu jak przed laty, pletą już tylko cztery osoby. – Każdy się wstydzi tego zawodu, mnie odważnego wybrali, żebym przyjechał, pokazał – mówi Kazimierz Stachurski z Pielgrzymki.
I tak jeździ po Polsce. Propaguje ginące zawody. Natomiast Roman Penkała, dziegciarz z Bielanki zamiast słodkiego, miłego życia, sam wybrał tę pracę. – Pszczelarzem nie mogę być, bo mam uczulenie na pszczoły, a poza tym dziegć się z miodem nie zgodzi, bo jest powiedzenie, łyżkę dziegciu do beczki miodu, po miodzie – mówi Roman Penkała, dziegciarz z Bielanki.
Wokół ginących profesji robi się coraz większa zadyma. Zapomniani Dziegciarz, Snycerz, czy Kotlikorz coraz częściej chwalą się swoich fachem. Do Koniakowa ściągnięto ich na światowy zjazd górali polskich, by zalewowi tandety powiedzieć stop. – Młodzi jak widzą, że taki robi i nic z tego nie ma to pójdzie do innego zawodu, a dzisiaj chcemy pokazać, dać szansę, dać ten ekonomiczny rachunek, żeby to się opłacało – mówi Piotr Kohut, góral.
Ale jak policzył łyżkarz, niejeden amator dłubania, tkania czy plecenia, może się przeliczyć. – Kiedyś za takie coś to były pieniądze, można było żyć, a teraz na takim ustrojstwie to by umarł z głodu – mówi Stefan Romanyk, łyżkarz z Nowicy.
Ci fachowcy przyznają, że nie rachunek ekonomiczny jest w tym wszystkim najważniejszy. Wciąż ich profesje wzbudzają duże zainteresowanie, a taka nietypowa działalność może przynieść nie lada profity. – Taka kobieta, która widziała co on wykonał, to pomyślała, on jest pewnie piękny wewnętrznie, i to pewnie też był taki wabik dla pań – mówi Bogdan Kareł, snycerz z Gorlic.
Najważniejsze by było wabikiem dla ich następców. – Nauczyłam się tego od mojej babci, to takie odprężające zajęcie, ale dzieci widzą w tym przede wszystkim rozrywkę – mówi Krista Straka, tkaczka z Czech.
Rozrywkę, która przecież jest tak cenną tradycją.