Nie słabnie popularność dzikich kąpielisk; są już pierwsze ofiary

Poszukiwania osiemnastolatka, który utonął w zalewie w Rzeczycach nieopodal Gliwic trwają już od trzech dni. Tu nikt nie był w stanie mu pomóc. Nawet kolega, z którym płynął na skuterze. – On jechał tym skuterem wodnym jako pasażer i wypadł, kiedy zakręcał. Kolega za chwilę zauważył, że go nie ma i wrócił się, ale na wodzie nie było ciała, nic – mówi Michał Adamczyk, ojciec poszukiwanego.
To nie pierwszy taki wypadek w Rzeczycach. – Z całej Polski się zjeżdżają i gonią się na tych skuterach bez żadnego nadzoru. Nie ma tam policji, nie ma ratowników i dlatego dochodzi do nieszczęścia – stwierdza Wincenty Reichel z pławniowickiego WOPR-u.
To miejsce nawet w obliczu takich tragedii wciąż przyciąga. I to nie tylko amatorów sportów wodnych, ale również zwykłych plażowiczów, mimo że najbliższe strzeżone kąpielisko jest tylko trzy kilometry stąd. – My tam nie wypływamy dalej. Nie chcemy, żeby dzieci w domu siedziały, dlatego zanim pojedziemy na wczasy przychodzimy tutaj, a na wczasy jeździmy w takie miejsca, gdzie jest strzeżone – tłumaczy Zdzisława Szendzielorz.
Dzikie kąpieliska starają się strzec strażnicy miejscy. Tyle że tak jak np. w Zabrzu Mikulczycach nie mogą być cały czas. A jest kogo pilnować. – Na przykład w Makoszowach spotykaliśmy rodziców z całą gromadką dzieci właśnie nad takimi stawami. Kąpiących się, skaczących z drzewa do wody – mówi Mirosława Uziel-Kisińska ze Straży Miejskiej w Zabrzu.
Każdego roku ten sam problem bez szans na rozwiązanie. Prób jednak wiele. W Rudzie Śląskiej na przykład strażnicy miejscy dotychczasowe bloczki mandatowe zamienili na dużo bardziej przyjazne bilety na basen. Jednak to ulga jednorazowa. – W przypadku ponownego złapania przez funkcjonariuszy straży zostają ukarani mandatem karnym nawet w kwocie 500 złotych – podkreśla Andrzej Nowak ze Straży Miejskiej w Rudzie Śląskiej.
Ale dzikich plażowiczów takie kary wcale nie odstraszają. Nie ruszają ich nawet tragiczne ostrzeżenia.