Nowe życie dla Świtaja

Historia Janusza Świtaja wstrząsnęła Polską. To był pierwszy przypadek, gdy ktoś w oficjalnym wniosku do sądu zażądał eutanazji. “Proszę o wyrażenie zgody na przerwanie mojej uporczywej terapii, która nie daje żadnej szansy na poprawę mojego stanu zdrowia.(…) Rodzice starzeją się i mają coraz mniej siły na sprawowanie całodobowej opieki, praktycznie bez wytchnienia, wolnego weekendu czy urlopu. Proszę o poważne potraktowanie mojego wniosku, w którym apeluję głośno i z rozpaczą o przerwanie terapii” – napisał w lutym zeszłego roku.
Zupełnie nieoczekiwanie ten desperacki akt rozpaczy stał się punktem zwrotnym w jego życiu. 32-letni wówczas mężczyzna z dnia na dzień stał się bohaterem mediów. Dla jednych był symbolem walki o legalizację eutanazji, a dla innych nieustraszonym bojownikiem o prawa wszystkich niepełnosprawnych ludzi w Polsce.
Sam Janusz mówi, że przez te wszystkie lata najbardziej bolało go to, że państwo reprezentowane przez urzędnika nie chciało dla niego nic zrobić. “Nie da się, nie ma możliwości, nie ma pieniędzy” – takie odpowiedzi słyszał w każdym urzędzie, do którego zwracał się z prośbą o pomoc. Słyszał je wtedy, gdy chciał się uczyć. Nic się nie dało zrobić, gdy prosił o dofinansowanie wizyt rehabilitanta albo pani z opieki społecznej. Przez lata czuł się lekceważony i spychany na margines społeczeństwa.
Właśnie dlatego rozpoczął swoją walkę o prawo do eutanazji. Złożył wniosek w sądzie, bo chciał zwrócić uwagę świata na losy niepełnosprawnych ludzi w Polsce. Bo wbrew pozorom Świtaj nie żąda pieniędzy – on prosi jedynie, by urzędnicy różnego szczebla zauważyli, że istnieje. On i tysiące niepełnosprawnych w Polsce. I by nie spychali problemu na barki fundacji charytatywnych, lecz spróbowali go wreszcie rozwiązać.
Więc Janusz Świtaj nie wycofuje wniosku do sądu w sprawie eutanazji. “Chcę mieć prawo umrzeć, gdy uznam, że nadszedł czas” – mówi twardo. Ale zaraz przyznaje, że bardziej niż o śmierci myśli teraz o życiu.
Dzisiaj wsiądzie na wózek i eskortowany przez policję samodzielnie przejedziesz ulicami Jastrzębia na spotkanie z dziennikarzami. Wózek kosztował ok. 200 tys. zł. Otrzymał go dzięki fundacji Anny Dymnej.
– Podarowano mi wolność, muszę ją szanować. Ale przecież trzeba żyć na maksa. Nie dla siebie, ale dla innych. Wiem co mówię. Praca, a tym samym pomoc innym, to tak naprawdę wolność. Nikt bardziej tego nie wie niż ja. Przecież jedynym sprawnym organem, który mam, jest mózg uwięziony w ciele bez szans na poprawę.