Po tragedii w Niemczech

Karetką do szpitalu w Hamburgu trafiła żona Zygfryd Śnieżyńskiego. On sam przez kilka godzin nie wiedział co się stało. Czekał na żonę i jej matkę, które w Chorzowie odwiedzały znajomych. Dla jego teściowej była to ostatnia podróż w życiu. Żona została ciężko ranna. – Teraz będę musiał spędzić całą noc w szpitalu, bo ona trzęsie się cała i mówi: nie idź do domu, nie idź do domu. Wie pan jak to matkę stracić. W wypadku polskiego autobusu na autostradzie A24 pod Hamburgiem zginęły dwie osoby, a 11 zostało rannych. Załoga karetki jako pierwsza udzielała poszkodowanym pomocy. – Gdy przyjechaliśmy, autobus leżał na boku. Musieliśmy zorganizować pomoc. Przekazaliśmy informacje co zobaczyliśmy i zajęliśmy się rannymi. Musieliśmy oddzielić lżej od ciężej rannych – wyjaśnia Florian Rodehorst, ratownik medyczny.
Najciężej rannych błyskawicznie przewieziono do szpitala ratunkowego w Hamburgu. Trafili do jednej z sześciu takich lecznic w całych Niemczech. Wysokospecjalistyczny szpital przyjmuje tylko ofiary najpoważniejszych wypadków. Pracę ratowników dodatkowo utrudniała bariera językowa. – Musieliśmy bardzo delikatnie zająć się pacjentami. Kontaktowaliśmy się za pomocą mimiki i gestów. Dotykiem i różnymi próbami stawialiśmy pierwszą diagnozę – informuje Sebastian Lange, ratownik medyczny. A po opatrzeniu i przewiezieniu rannych do szpitali przyszła kolej na inną, nie mniej ważną pracę. – Uruchomiliśmy specjalną, dwujęzyczną infolinię. Członkowie rodzin poszkodowanych mogli uzyskać informacje o stanie swoich bliskich i miejscach, do których trafili – mówi Martin Turowski, dyrektor Niemieckiego Czerwona Krzyża.
Większość rannych została już wypisana. Zanim opuścili szpitale usłyszeli od kierowcy autobusu słowa przeprosin. Mężczyzna, który będzie odpowiadał za spowodowanie wypadku, przyznał się, że przysnął za kierownicą. I właśnie dlatego podróż zamiast w Bremie zakończyła się wcześniej.