Pożar fabryki mebli

Ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko, z zakładu nic nie ocalało. Dlaczego w sobotnią noc pojawiły się tu płomienie? Magdalena Ujma, mieszkanka Blachowni twierdzi, że widziała podpalacza „to była młoda osoba, w bluzie”. Mężczyzna jej zdaniem nieprzypadkowo pojawił się na terenie zakładu, po godzinie dwudziestej trzeciej. „Pierwsze, co zauważyłam to ogień, później osobę koło płotu uciekającą w stronę ulicy, otworzyłam okno i przy dzieciach zakrzyczałam, że Cię widzę.” To jak mówi, nie spłoszyło podpalacza. Gdy wybiegła z domu już go nie było. Z płomieniami i dymem w firmie produkującej meble dla dzieci walczyło przez parę godzin, dwanaście strażackich zastępów. „Strażacy, którzy pierwsi tutaj przyjechali nie mogli dojść do zakładu, dlatego, że są to gąbki poliuretanowe, ich toksyczność jest bardzo duża, więc wszyscy strażacy musieli pracować w aparatach powietrznych.” Tłumaczy przebieg akcji brygadier Jarosław Staszkiewicz ze straży pożarnej w Częstochowie. Warunki, w jakich walczyli z rozprzestrzeniającym się ogniem były tak trudne, że strażacy musieli zmieniać się, co kwadrans. Nikomu nic się nie stało, ale rozmiarem pożaru przestraszeni byli sąsiadujący z fabryką mieszkańcy. Liczenie strat wciąż trwa, trwa też policyjne dochodzenie. Na miejscu był już biegły z zakresu pożarnictwa, który bada czy mogło do pożaru dojść na skutek podpalenia. Policjanci z Blachowni nie pamiętają tu wcześniejszych podpaleń. Zakład trzy lata temu zniszczyła trąba powietrzna, teraz właściciele po raz kolejny muszą zaczynać od nowa.